Pierwsze koty za płoty

Słoneczny stan USA, słynący z parków rozrywki, pięknych plaż i aligatorów. Dom Myszki Miki, manatów i kubańskich imigrantów. Miejsce gdzie w 1946 roku wymyślono mrożony, skoncentrowany sok pomarańczowy. Jeden z najbardziej siwych stanów w całej Ameryce, gdzie 19.1% populacji to osoby w wieku 65 lat i starsze. Floryda, to tutaj zaczęliśmy naszą wymarzoną podróż po Stanach Zjednoczonych. Dlaczego akurat tutaj? Powód był bardzo prozaiczny. Nasz strat był mocno zdeterminowany przez zakup kampera, a po lekturze przeróżnych blogów podróżniczych i for internetowych, rozpatrując wszystkie za i przeciw, okazało się, że na Florydzie powinno pójść nam całkiem gładko ze wszelkimi formalnościami rejestracyjnymi i ubezpieczeniowymi (o tym jak nam poszło pisałam już w dwóch poprzednich postach TUTAJ i TUTAJ).







Nasze zwiedzanie Florydy okazało się być solidną lekcją kempingowania i obsługiwania pojazdu typu RV. Musieliśmy zmierzyć się z wieloma pierwszymi razami, pierwszy kemping, pierwsze podłączenie naszego auta do prądu, wody i ścieków, pierwsze zrzucenie zawartości czarnego i szarego kontenera, pierwsze szukanie noclegu przez Boondockers, pierwsze spanie na dziko i wiele, wiele innych. Na szczęście na swojej drodze spotykaliśmy bardzo pomocnych ludzi, którzy zawsze mieli dla nas czas, dużo cierpliwości i służyli wsparciem oraz dobrą radą.


//platform.instagram.com/en_US/embeds.js

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Altewedrowki (@altewedrowki) 12 Maj, 2016 o 4:41 PDT

//platform.instagram.com/en_US/embeds.js


Przemieszczaliśmy się trochę chaotycznie, nie wiedzieliśmy gdzie będziemy mile widziani, a gdzie będą nas przepędzać, ze względu na gabaryty naszego pojazdu. Ogólnie nie było łatwo to wszystko ogarnąć i przy okazji cieszyć się podróżą. Podróżą tym razem we troje. Nasze zachcianki zeszły na drugi plan, a każdy dzień był dyktowany przez nowego kierownika ekipy. Musieliśmy uważać, żeby się nie przegrzał, a upały doskwierały. Żeby się nie spiekł na słońcu, był nakarmiony i miał sucho. Ach no i o dobry humor też musieliśmy zadbać, a przy ząbkowaniu różnie z tym bywa. 


Wiele miejsc ominęliśmy, inne tylko „liznęliśmy”. Ale wracamy na Florydę pod koniec naszej wyprawy i mamy nadzieję nadrobić wszelkie zaległości.

Tymczasem poniżej przedstawiamy Wam najlepsze miejsca na Florydzie, oczywiście naszym zdaniem (lista zostanie zaktualizowana po powrocie do domu, gdziekolwiek to będzie). 

Nasze 5 top Florydy:

Key West

Najbardziej wysunięty na południe kraniec Stanów Zjednoczonych kontynentalnych. Nazywane po hiszpańsku „Cayo Hueso” – „Wyspa Kości”, od szkieletów znajdywanych na plaży przez odkrywców Ameryki. Mówi się, że Key West to miejsce, gdzie spadli najwięksi wywrotowcy i szaleńcy, po tym jak ktoś wstrząsną krajem. To tutaj degenerował się i tworzył w latach 1931 – 1940 Ernest Hemingway. Nas Key West zachwycił wyluzowaną atmosferą, kolonialnymi domami, motylami i dobrym jedzeniem.








Dom, w którym mieszkał Ernest Hemingway





Miami Beach

Co tu dużo mówić… plaża, plaża i jeszcze raz plaża. Cudowny biały piasek i woda, turkusowa, akwamarynowa, przezroczysta, po prostu bajka. A w wodzie… rekiny! Tak się złożyło, że podczas naszego spacerowania brzegiem Oceanu na plażę zawitały 2 zbłąkane „ludojady” (tak naprawdę nie wiemy co to były za rekiny). W wodzie zrobiło się zupełnie pusto, ludzie uciekali w popłochu i stłoczeni na plaży czekali aż morskie stwory odpłyną. Oczywiście znalazł się jeden śmiałek, który jakimś cudem wyprowadził zagubione „rybki” na głęboką wodę i spowodował, że wakacyjna atmosfera znów powróciła do Miami Beach.












Niektórzy z Was pewnie pamiętają serial „Policjanci z Miami” (tym, którzy są za młodzi pozostaje wyobraźnia lub próba znalezienia fragmentów w Internecie) i te kabriolety przemierzające ulice otoczone rzędem bujnych palm. Tak, my też jechaliśmy Ocean Drive, prawie jak w filmie, ale w korku i nie kabrioletem a naszym kamperem.

//platform.instagram.com/en_US/embeds.js

St. Augustine

Założone w 1565 roku przez Hiszpanów, pierwsze miasto Stanów Zjednoczonych. Bardzo urokliwe miejsce i do tego bardzo nie amerykańskie w swej architekturze. Najlepiej schować mapę głęboko do kieszeni i pozwolić sobie na spontaniczne eksplorowanie uliczek starego miasta.














Manaty

Wielkie, przyjazne ssaki morskie, które wielu chciałoby zobaczyć na żywo, w ich naturalnym środowisku. Owszem, możliwość pływania z manatami istnieje i nawet nie jest to droga impreza, aczkolwiek dla nas trochę dyskusyjna… My zdecydowaliśmy się na odwiedzenie dwóch miejsc gdzie mogliśmy zobaczyć te osobniki, które ze względu na okaleczenia jakich doznały po spotkaniu z łodziami motorowymi, do swojego naturalnego środowiska wrócić nie mogą. W Homosassa Springs i Sarasota Mote Marine Laboratory & Aquarium mieliśmy możliwość dowiedzieć się czegoś więcej o tych cudownych stworzeniach i wysłuchać ich historii.








St. Petersburg

Nie, nie lubię muzeów. Jedynie Pablo Picasso Muzeum w Maladze i Science Museum w Londynie to miejsca, do których chętnie wrócę jeżeli tylko będę miała taką możliwość. Ale po wizycie w St. Petersburgu do tej listy dołączam Galerię Chihuly i Muzeum Salvadora Dali.
Jak podaje Wikipedia Dale Patrick Chihuly to amerykański rzeźbiarz monumentalnych instalacji wykonanych ze szkła artystycznego, dmuchacz szkła, hutnik i projektant szkła dmuchanego. Co tu dużo mówić ale wykonane przez Pana Chihuly szklane instalacje powalają na kolana. Nie lada wyzwanie stało przed ekipą Buddiego Valastro, by zrobić tort w kształcie żyrandola zaprojektowanego przez samego artystę. I wcale nie uważamy tego za ujmę, że tort spadł na ziemię zaraz po tym jak został zawieszony pod sufitem.
















A co do Slawadora Dalego… słowa są zbędne, artysta przez wielkie „A”.




Sobór ekumeniczny



Halucynogenny torreador






Jak nie kupować auta w Ameryce

O tym jak kupić samochód w Stanach już napisaliśmy. Po
przeczytaniu naszego pierwszego wpisu, pewnie myślisz, że to bułka z masłem.
Ha, my też tak myśleliśmy. Pisałam, że bardzo dokładnie staraliśmy się
przygotować przed podróżą? No cóż… pomimo godzin spędzonych nad książkami,
blogami, forami, itp., nie uniknęliśmy błędów. Kosztownych błędów.
A więc, jak nie kupować auta w Ameryce?

  • Pierwsza i główna zasada, zawsze trzymaj się
    ustalonego wcześniej budżetu!

Przed samą podróżą stworzyłam specjalny plik w moim
ulubionym arkuszu kalkulacyjnym (tak, w tej rodzinie, to ja jestem księgową),
gdzie skrupulatnie zapisywałam nasze oszczędności, przewidywane wydatki i
wszelkie potwierdzone wpływy finansowe podczas całej podróży. Potem specjalne
formułki wyliczyły nam jaką kwotę możemy przeznaczyć na zakup auta i ile
zostanie nam na przetrwanie całej tej wyprawy. Do tego momentu wszystko wygląda
prosto, łatwo i przyjemnie, prawda? Stety, niestety Daniel znalazł samochód z
naczepą, który spełniał prawie wszystkie nasze wyobrażenia. Piszę prawie, bo
nie mieścił się w ustalonej wcześniej kwocie, jaką mogliśmy wydać. Oczywiście
przystąpiliśmy do negocjacji, ale finalnie zapłaciliśmy 34% więcej niż zakładał
nasz budżet. Szczęście w „nieszczęściu” (a może w naszej głupocie), że Lisa i
Ken, od których naszego kampera kupiliśmy, podarowali nam wiele dodatkowych rzeczy,
na które i tak musielibyśmy wydać pieniądze.


  • Jeżeli nie trzymałeś/-aś się zasady nr 1,
    przygotuj się na dalsze nieplanowane wydatki…

Po podpisaniu umowy kupna-sprzedaży, otrzymaniu 2 kompletów
kluczyków i zrobieniu sobie pamiątkowego zdjęcia, przyszła pora na
ubezpieczenie… No właśnie. W tej kwestii zupełnie nie byliśmy przygotowani.
Okazało się, że brak lokalnego prawa jazdy klasyfikuje nas w grupie kierowców o
zwiększonym ryzyku wypadkowości. A co za tym idzie, nie wszystkie firmy mogły
zaoferować nam ubezpieczenie lub składka ubezpieczeniowa była „odpowiednio”
wysoka by zabezpieczyć interesy ubezpieczyciela. Znasz to uczucie kiedy upadasz
na tyłek, czujesz silne uderzenie w kość ogonową i przez kilka sekund nie
możesz złapać oddechu? Ten brak oddechu właśnie poczuliśmy, po tym jak
usłyszeliśmy ile mamy zapłacić za ubezpieczenie naszych 4-rech kółek. Czas nam
się zatrzymał na dobrą minutę, patrzyliśmy na siebie i czuliśmy, jak nasze
podróżnicze skrzydła zostają odcięte tępym tasakiem. Do ubezpieczenia doszły
jeszcze koszty rejestracji pojazdu. Ta formalność również do najtańszych nie
należała, bo nie wystarczyło jedynie zapłacić 6.5% podatku. Do tego doszły
koszty za dowód rejestracyjny, tablicę (jedną!) i opłata manipulacyjna. Przynajmniej
nie musieliśmy rejestrować naczepy co pozwoliło nam ocalić resztę posiadanych
przez nas pieniędzy.


  • Patrz na ręce mechanikowi i nie załatwiaj
    niczego przez telefon.

Nasz idealny kamper niestety miał pewne usterki, które
myśleliśmy usunąć przed podróżą. Oczywiście naprawy nie były konieczne, więc
wszystko zależało od kosztów. Zostawiliśmy auto w warsztacie w piątek i
umówiliśmy się z mechanikami, że w poniedziałek dadzą nam znać co dokładnie
trzeba naprawić i ile to będzie kosztowało. Za samo sprawdzenie już
wiedzieliśmy, że musimy zapłacić $120. W poniedziałek rano dowiedzieliśmy się,
że musimy wymienić pompę do wody, uzupełnić olej w generatorze prądu i usunąć
drobny przeciek pod zlewem w naszej „kuchni”. Wstępnie rozmawialiśmy o kwocie
rzędu $200 ciągle zaznaczając, że mają nic nie ruszać dopóki nie zostanie
podana finalna kwota. Niestety po przyjechaniu do warsztatu powiedziano nam, że
wszystkie usterki zostały usunięte, a my mamy do zapłacenia $600! Powiedzieliśmy,
że nie zapłacimy. Że nie mamy nawet tylu pieniędzy i czekaliśmy na to co dalej.
Udało się obniżyć kwotę na fakturze o $150. Mały „sukces”, ale i tak cała
naprawa dała nam sporo po kieszeni.


  • Gdy się wali to po całości… a skąpy traci 2 razy!

Nasza rezerwa finansowa stopniała w oka mgnieniu. Trzeba
było złapać kilka oddechów, policzyć do 10.000… i poskładać myśli na nowo. Zrobiliśmy
nową kalkulację budżetu by upewnić się, że damy radę. Było na styk ale
wierzyliśmy, że gorzej być nie może. Och, jak my się myliliśmy. Po niecałej
godzinie od wyruszenia w trasę, z Sanford na południe Florydy, zablokowaliśmy
kompletnie zjazd z autostrady. Nasze wymarzone autko stanęło na środku drogi i nie
chciało za nic w świecie ruszyć. Na szczęście jechała za nami policja, która
szybko ogranęła całą sytuację. Ja z Erykiem wylądowałam w radiowozie, 2 policjantów
zepchnęło naszego kampera w krzaczory na poboczu i wezwali lawetę by odholować
nas do najbliższego mechanika. I tak wylądowaliśmy w Oviedo, zaledwie 18
kilometrów od miejsca naszego startu. Za holowanie zapłaciliśmy $75 wierząc, że
ubezpieczenie w Good Sam nam to zwróci. Ups, kolejna pomyłka… kupując pakiet
wybraliśmy opcję tylko na samochód, a że na pace mamy jeszcze kampera wujek
dobry Sam nie mógł udzielić nam pomocy, ani pokryć kosztów holowania. Oczywiście
na dalszą drogę musieliśmy dokupić ubezpieczenie naszej naczepy za kolejne $40.  Koniec końcem wylądowaliśmy w warsztacie mechanicznym
dla traktorów. Tam dowiedzieliśmy się, że padł nam alternator i za nowy
będziemy musieli zapłacić $300. Nie mając wielkiego wyboru, noc spędziliśmy
wśród ciężkich maszyn, smarów i olei. Na drugi dzień mieliśmy nowy alternator i
znów byliśmy gotowi do drogi. Ze strachem, pozbawieni energii i kolejnej sporej
sumy pieniędzy, ruszyliśmy ku przygodzie.


Jak widzisz początki mieliśmy trudne, a przed nami jeszcze
wiele do nauczenia. Po 3 tygodniach w drodze, nadal zdarza mi się wstrzymywać
oddech kiedy Daniel przekręca kluczyk w stacyjce i odetchnąć z ulgą kiedy słyszę,
że wszystko działa. 

Jak kupić auto w Ameryce

Jak kupić auto w Ameryce gdy jest się cudzoziemcem i po co
to w ogóle robić?
03 maja rozpoczęliśmy 6-ścio miesięczną podróż po Ameryce
Północnej. Dotychczas sporo podróżowaliśmy, wykorzystując nasze 23-dniowe
urlopy w 100%. Jednak zawsze myśleliśmy o dłuższym wyjeździe. Odkładaliśmy
pieniądze, choć nie mieliśmy jasno sprecyzowanych planów. W listopadzie
zeszłego roku nasza rodzina się powiększyła i uznaliśmy, że teraz jest
odpowiedni moment. Owszem, chętnie wyruszylibyśmy w podróż dokoła świata,
najlepiej kilkuletnią ale  ze względu na
najmłodszego członka naszej ekipy zdecydowaliśmy się na spędzenie 6 miesięcy w
USA i Kanadzie. I tutaj właśnie powstało pytanie, jak mamy się przemieszczać?
Bardzo szybko zdecydowaliśmy się na RV (recreational vehicle). Na samym
początku nie wiedzieliśmy czy ma to być motohrom, samochód z przyczepą czy
naczepą. Jasne było to, że nasze 4 kółka mają zapewnić nam nie tylko
przemieszczenie się z punktu A do punktu B, ale też dach nad głową. Po sprawdzeniu
cen wynajmu na tak długi czas oczywiste było, że nas na to nie stać i że lepiej
będzie takie auto kupić.

Już kilka tygodni przed podróżą wertowaliśmy blogi
podróżnicze, fora internetowe, oglądaliśmy filmy na YouTube by przygotować się
jak najlepiej. Daniel z pieczołowitością przeglądał codziennie craiglist.org w
poszukiwaniu naszego wymarzonego mobilnego domku. Tuż przed wylotem udało nam
się znaleźć auto idealne, Ford F350 Super Duty z naczepą Alpenlite Limited Santa
Fe Slideout 11 w cenie przekraczającej nasz założony budżet, więc zaczęliśmy
twarde negocjacje. Udało nam się zbić cenę do kwoty nadal nie idealnej, ale w
miarę zadowalającej obie strony. Na spotkanie ze sprzedającymi, Lisą i Kenem, byliśmy
umówieni już na drugi dzień po przylocie do Orlando.
Po obejrzeniu kampera, wnikliwym przeszkoleniu przez
właścicieli, jeździe próbnej i otrzymaniu dodatkowego wyposażenia jak talerze,
garnki, sztućce, pościel, uszczelki, żarówki, oleje, itp… dobiliśmy targu. Co
więcej, sami sprzedający opuścili jeszcze cenę. Nie wiemy czy to Eryk tak na
nich zadziałał, czy może nasze wystraszone miny, ale miło z ich strony.

Po zakupie, przychodzi czas na formalności, to jest:
rejestrację pojazdu i ubezpieczenie. Obie kwestie udało nam się załatwić w
jeden dzień. Wiedzieliśmy, że może być nam potrzebny adres w Stanach, więc poprosiliśmy
o możliwość użycia adresu naszego gospodarza z Airbnb w Sanford, gdzie
zatrzymaliśmy się na pierwszy tydzień naszego pobytu.
Najpierw ubezpieczenie. Namiary na agencję ubezpieczeniową
dostaliśmy od Lisy, która jeszcze przed naszym przylotem sprawdziła, czy nie
będziemy mieli problemu z ubezpieczeniem. Lokalne prawo jazdy nie było nam
potrzebne, międzynarodowe w pełni wystarczyło. Cała procedura zajęła nam
niecałą godzinę. Od ręki dostaliśmy tymczasowe potwierdzenie ubezpieczenia, a na właściwy dokument postanowiliśmy poczekać aż zostanie wysłany pocztą na podany przez nas adres.
Rejestracja pojazdu okazała się być równie prosta. Po okazaniu
dowodu ubezpieczenia i opłaceniu podatku, tablicę rejestracyjną dostaliśmy od
ręki. Za dopłatą $10 mogliśmy też otrzymać dowód, ale zdecydowaliśmy się na przesłanie
dokumentu pocztą.
Obu formalności mogliśmy dokonać w miejscu zakupu auta, co
zaoszczędziło nam godzinę jazdy do Sanford w jedną stronę.
Po około 3 godzinach mogliśmy w pełni cieszyć się naszym
nowym pojazdem – domem.



Opłaty na Florydzie:
  • Podatek od zakupu to 6.55%
  • Dowód rejestracyjny $73.50 (nie wiemy czy to procent od
    kwoty zakupu, rodzaju auta czy opłata stała)
  • Tablica rejestracyjna $91.29
  • Prowizja urzędowa $4.75

Podsumowując 
  • Przed zakupem warto przeglądać craiglist.org codziennie,
    żeby wiedzieć, które z ogłoszeń są nowe, a które wiszą na tablicy zbyt długo.
  • Jeżeli nie macie rodziny/znajomych w Stanach, których adres
    moglibyście użyć, zawsze możecie poprosić Waszego gospodarza/hotel/hostel o
    taką możliwość.
  • Ubezpieczając auto nie trzeba mieć amerykańskiego prawa
    jazdy. Polskie + międzynarodowe wystarczą.
  • Na Florydzie wszystkie dokumenty rejestracyjne możecie otrzymać
    od ręki, bez konieczności czekania aż zostaną przysłane do Was pocztą.

Jak poradziliśmy sobie ze styczniową depresją?

To był jeden z najdłuższych tygodni w roku. Niby 5 dni pracy, ale każdy dłużył się w nieskończoność. Po świątecznej labie ciężko było wrócić do codziennego rytmu. Najgorszy dzień w roku, blue Monday, zbliżał się wielkimi krokami. Niewiele myśląc postanowiliśmy nie dać się styczniowej depresji i uciec na południe Europy. Weekend upłynął nam na „plażowaniu”, spacerowaniu i fotografowaniu.
Brak planu i „bezcelowe” błądzenie po najdalej wysuniętych na zachód zakątkach Europy kontynentalnej okazały się być wspaniałym pomysłem na zduszenie styczniowej depresji w zarodku.
Ciepłe promienie zimowego słońca, jakże inne od irlandzkiej szarugi o tej porze roku, skutecznie naładowały nasze akumulatory. Piękne, puste plaże i równie opustoszałe wąskie uliczki Albuferii umożliwiły nam niespieszne spacery i stworzyły iluzję posiadania tych miejsc na wyłączność. Z resztą zobaczcie sami…
Plaża w Albufeirii

Puste uliczki w Albufeirii

Praia da Coelha

gdzieś w okolicach Alvor
Popularna wśród surferów wietrzna plaża Cordoama również była zupełnie pusta. Majestatyczne klify, wzburzone fale, wiatr i my… było cudnie.

Praia da Cordoama

Niegdysiejszy koniec świata, Przylądek Świętego Wincentego też nie był oblegany przez turystów. Nawet w sklepie przy latarni morskiej nie było sprzedawcy, choć był otwarty.
Cabo de São Vicente – Przylądek Świętego Wincentego

Praia do Amado

Niestety poza sezonem nie da się popłynąć łodzią do słynnej jaskini Benagil, jeżeli takowej się nie posiada, ale plaża da Marinha skuteczenie zrekompensowała nasze rozczarowanie. Udało nam się zobaczyć pocztówkowe łuki skalne plaż Algarve i nacieszyć oczy pięknymi widokami.

Praia da Marinha

Faro czekało na nas w deszczu. Kolorowe azulejos, drzwi, okiennice i znów zupełnie puste, wąskie uliczki, które bezkarnie przemierzaliśmy z aparatem w dłoni. 
Puste uliczki Faro

Koniec końcem, najgorszy dzień w roku przeżyliśmy zupełnie bezboleśnie, a styczniowej chandry wcale nie odczuliśmy. Piękne słońce, ciepły wiatr i przyjemny deszczyk okazały się być w sam raz na naładowanie baterii do kolejnego wyjazdu 🙂 

Wesołych Świąt…

Lubicie Boże Narodzenie? 
Ja uwielbiam… Tę krzątaninę, poruszenie, tłok w kuchni i zapachy z niej się wydobywające. Cały rok czekam na pierogi z kapustą i grzybami mojej Mamy, najlepsze na świecie. Ubóstwiam kupowanie prezentów najbliższym i czekanie z niecierpliwością na chwilę gdy je rozpakują. Nawet świąteczne porządki lubię.
Tak się złożyło, że od dwóch lat nasze bożonarodzeniowe świętowanie jest za każdym razem bardzo inne niż poprzednie. Dwa lata temu zmarł mój Ojciec. Nie łączyła mnie z nim jakaś szczególnie silna więź, nie mieliśmy najlepszych relacji, ale w obliczu śmierci na wszystkie zaszłości człowiek patrzy z innej perspektywy. Nie pamięta tego co złe, a to co dobre trochę idealizuje. Kurczowo trzyma się tych miłych chwil i nie chce o nich zapomnieć. Przy Wigilijnym stole wyraźnie dało się wyczuć brak mojego Taty, jego narzekań i humorów, ale paradoksalnie tamte Święta spędziłam w najbardziej rodzinnej atmosferze w moim życiu.
Rok temu borykałam się ze stratą najwierniejszego przyjaciela – Dukata, mojego 15-letniego psa. Długo chorował i choć byłam teoretycznie przygotowana na rozstanie, ten kto ma w domu pupila wie, że nigdy nie jest się na to gotowym. Wigilię spędziliśmy w bardzo małym, kameralnym gronie a w pierwszy dzień Świąt postanowiliśmy zabawić się w Świętego Mikołaja. Spakowaliśmy się i zabraliśmy moją Mamę do Zakopanego. Zawsze marzyła, żeby zobaczyć polskie góry, a że Święta to dobry czas na spełnianie marzeń, nie zastanawialiśmy się długo.
Najpierw wybraliśmy się na spacer Doliną Kościeliską. Było mroźno i biało, idealnie. Kawa w Ornaku smakowała wybornie, a uśmiech na twarzy Mamy tego dnia był najpiękniejszy na świecie. Na kolację obowiązkowo wybraliśmy się do Sopy, naszej ulubionej restauracji w Zakopanem. Oscypki z grilla z żurawiną, placek po zbójnicku, naleśniki z serem a do tego wino grzane – to była prawdziwa uczta.




Nie mogliśmy też odmówić sobie i Mamie wjazdu kolejką na Kasprowy Wierch. Cena biletów trochę wgniotła nas w ziemię, 200 PLN za 3 osoby, ale w końcu to był wyjątkowy wyjazd 🙂 Na szczycie było ekstremalnie zimno, -20 stopni Celsjusza, wiał wiatr, chmury przykrywały okoliczne szczyty i tylko przez krótką chwilę mogliśmy podziwiać bajeczny tatrzański krajobraz. 




Dwa dni w Zakopanem minęły nam szybko ale inaczej, bez telewizji, zalegania na kanapie i ciągłego siedzenia przy stole. Święta spędziliśmy naprawdę razem, rozmawiając, przeżywając i śmiejąc się. No i udało się spełnić marzenie mojej Mamy. 
W tym roku znów nasze Boże Narodzenie będzie inne. Pierwszy raz od 7 lat nie spędzimy tych Świąt w Polsce, ale rodzinną atmosferę mamy zapewnioną. I co najważniejsze świętować bedziemy w powiększonym gronie, z nowym członkiem naszej rodziny i ekipy Altewędrówkowej. Nasze życie stało się nieprzewidywalne i kompletnie stanęło na głowie, ale już planujemy kolejne podróże więc zaglądajcie do nas. 




A na teraz życzymy Wam Kochani oczywiście zdrowych i wesołych Świąt Bożego Narodzenia oraz wspaniałego Nowego Roku 2016, pełnego cudownych podróży!





Krótki weekend w Kolonii

Stolica Rejencji Kolonia, czwarte co do wielkości miasto Niemiec, położona nad Renem, Kolonia – to była nasza pierwsza wizyta u zachodniego sąsiada. W 1-szo listopadowy weekend miasto było opustoszałe, sklepy pozamykane, tylko kawiarenki i restauracje tętniły życiem. Słońce pięknie przygrzewało, między drzewami latały papugi niczym w Hiszpanii a my spacerowaliśmy i chłonęliśmy atmosferę miasta, kierując się w stronę Kölner Dom – gotyckiej archikatedry górującej nad niemiecką aglomeracją. Katedra Świętego Piotra i Najświętszej Marii Panny budowana przez 600 lat to największy kościół Kolonii i najwyższa budowla świata do roku 1884. Trzeba przyznać, że architektura zachwyca, aż ciężko oderwać oczy ale ilość osób odwiedzających mrozi krew w żyłach. Zamiast sakralnej, bazarowa atmosfera. Turyści fotografujący się na tle ołtarzy i sarkofagów, palący świece ale niewiedzący po co… duchowość miejsca uleciała z dymem, pozostał tylko zapach kadzidła i relikwie Trzech Króli. Bez wątpienia Kölner Dom to wizytówka Kolonii, która przyciąga co roku miliony turystów. W 1996 została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. 


Najlepszy, pocztówkowy widok na katedrę rozpościera się z przeciwległego brzegu Renu, na który dostaniemy się przechodząc mostem Hohenzollernów. Obwieszony setkami, tysiącami kłódek stał się kolejną atrakcją miasta. Kłódki są kolorowe, przeróżnych kształtów i zdobień, często z wygrawerowanymi imionami i datą. Oczywiście popyt rodzi podaż i dla chcących zawiesić swój symbol miłości na moście powstał sklep, w którym można zakupić i spersonalizować swoją kłódkę, wedle upodobań 🙂


Amatorzy i profesjonaliści polujący na ujęcie życia 😉

Ostatnie godziny naszego pobytu w Kolonii postanowiliśmy spędzić w ZOO. Jedno z największych w Niemczech i najstarszych w Europie (założone w roku 1860).  Ogród podzielony jest na strefy: park dla słoni, akwarium, las deszczowy, las pierwotny, skała pawiana, strefa szopów i surykatek oraz strefa hipopotamów. Żyje tutaj ponad 10 tysięcy zwierząt z ponad 700 gatunków z całego świata. Ogólnie byliśmy pod wrażeniem czystości, wielkości i całego rozplanowania, które sprawiało wrażenie, że żadne ogrodzenie nas nie dzieli od dzikich zwierząt.




Po więcej zdjęć, klikaj TU

Hollywood w Maroku

Postanowiliśmy wybrać się na 1-dniową wycieczkę w góry Atlas i na marokańską pustynię. Spontanicznie zdecydowaliśmy się na operatora, a za całą imprezę zapłaciliśmy 500 dirham (ok. €50). Start spod stacji Bab Doukkala o godzinie 7.30 rano, niestety musieliśmy wziąć poprawkę na tamtejsze poczucie czasu i na nasz autobus czekaliśmy dodatkową godzinę… 🙂
Przejazd drogą Tizi n’Tichka może wywołać niezłe mdłości, a osoby z chorobą lokomocyjną powinny szczególnie uważać, bo ilość zakrętów i serpentyn jest niezliczona. Ta górska droga została zbudowana w 1936 roku przez francuską armię, a jej najwyższy punkt przebiega na wysokości 2260 m n.p.m. i jest to najwyżej położony przejazd gorski w północnej Afryce.

Kasbah Aït Benhaddou to wioska wpisana na listę dziedzictwa narodowego UNESCO w 1987 roku. Podobno jest to najlepiej zachowana wioska tego typu w okolicy i oczywiście najbardziej popularna, nie tylko wśród turystów, ale także wśród przemysłu filmowego wprost z Hollywood. To tutaj kręcone były wielkie produkcje jak Gladiator czy Aleksander. Miejsce bez wątpienia malownicze i ciekawe, choć zwiedzanie w pełnym słońcu nie należało do najprzyjemniejszych. Sama wioska leży na zboczu wzgórza, ale przy blisko 40°C można się nieźle zasapać zanim wdrapie sie człowiek na samą gorę. 





W Ouarzazate zwanym bramą do Sahary, znajduje się Muzeum Kina, gdzie można obejrzeć różne eksponaty i części scenografii wykorzystywanych w produkcjach filmowych. 





Dzień i Noc

Ogród szyty na miarę

Ogród Majorelle wybudowany i zaaranżowany w 1924 roku przez Jacques Majorelle, francuskiego malarza, w 1980 roku został uratowany przed zburzeniem przez samego Yves Saint-Laurent. Udostępniony do publicznego zwiedzania, raczy intensywnymi kolorami i przerównymi odmianami kaktusów do dnia dzisiejszego. Małe baseny, fontanny czy las bambusowy, tworzą prawdziwe sanktuarium zieleni i spokoju, pod warunkiem, że nie ma zbyt wielu turystów, gdyż sam ogród nie jest specjalnie duży. Chwilami ogród wydaje się być przytłoczony swoim bogactwem roślinnych kształtów i form, podobno reprezentujących pięć kontynentów. Prócz uroków natury na zwiedzających czekają Muzeum Berberów i Galeria Miłości YSL z jego projektami kartek, które wysyłał swoim przyjaciołom i stałym klientom z okazji nowego roku, mała księgarnia i kawiarnia – droga jak na standardy marokańskie, ale bardzo przyjemna. Muzeum oficjalnie zostało otworzone w 2011 roku. W swoich zbiorach posiada biżuterię, broń, wyroby ze skóry, wyrabiane ręcznie kosze i tkane materiały demonstrujące bogactwo i różnorodność wciąż żywej kultury Berberów. W sąsiedztwie ogrodu znajdują się oczywiście sklepy, ale zupełnie inne od tych w sukach. Nikt nie zaczepia, nie nagania i nie namawia do zakupów, ale ceny…(!) mocno europejskie. 



Nocne obżarstwo

Po zachodzie słońca Jemaa El Fna przemienia się w jedną wielką restaurację z masą ulicznych jadłodajni, straganami ze swieżym sokiem z cytrusów, suszonymi owocami, zaklinaczami węży, tancerzy-transwestytów, wróżbitów, opowiadaczy historii i czego tam jeszcze dusza zapragnie. Tłumy ludzi nadciągają ze wszystkich stron, a cały plac wygląda jak widownia na koncercie Madonny 😉 Świeże produkty docierają tutaj każdego wieczoru, a jedzenie jest przyrządzane na naszych oczach. Poniżej unoszącej się chmury dymu z trzaskających grilli węglowych, zarówno mieszkańcy jak i turyści z niekrywaną radością raczą się szerokim wachlarzem smaków kuchni marokańskiej.


Jak bogaty Europejczyk w Afryce

Jeżeli macie „trochę” wolnej gotówki, którą chcielibyście zainwestować, bądź marzycie o tym by rzucić wszystko w cholerę, sprzedać co macie i przenieść się do zupełnie odmiennego kulturowo i klimatycznie kraju, to czemu by nie kupić riadu w Maroku i tam zamieszkać? Przy okazji wynajmować pokoje turystom i zarabiać na tym spore pieniądze? W sieci aż roi się od stron z ofertami zakupu nieruchomości do remontu, w Marrakeszu, Essaouirii czy Fezie. Na taki szalony pomysł wpadła Cathy, nasza gospodyni z Airbnb. Prowadziła we Francji swój własny biznes, w którym osiągała większe bądź mniejsze sukcesy. Pewnego dnia postanowiła zmienić swoje życie o 180 stopni, zostawić wszystko we Francji, łącznie z 20-sto letnim synem i wyjechać do Maroka. I tak, pomimo sprzeciwu rodziny i przyjaciół, spakowała walizkę, aby pewnego dnia stanąć w samym środku zatłoczonego Jemaa El Fna, bez żadnego konkretnego planu na przyszłość. Marokańska przygoda Cathy stanęła na zakupie 3-piętrowego riadu w Medinie, w którym zamieszkała razem z mężem zajmując parter, a resztę pokoi wynajmując turystom. Dziś Cathy „pracuje” 6 miesięcy w roku, drugie 6 spędza na podróżach i czerpaniu z życia garściami. Lubi dobre francuskie wino, papierosy i dobre towarzystwo. Na brak chętnych do zatrzymania się w jej riadzie narzekać nie może, a tak prawdę mówiąc pozwala sobie nawet na selekcję gości i przyjmuje tylko te osoby, którym „dobrze z oczu patrzy”. Nie wie jeszcze czy Marrakesz to jej miejsce na ziemii, czy też pewnego dnia znów spakuje walizkę i wyruszy w nieznane, być może do Ameryki Południowej…

Cathy poznaliśmy we wrześniu zeszłego roku, kiedy do Maroka przywiały nas tanie bilety Ryanair i nasza 5 rocznica ślubu. Niestety wolnej gotówki na inwestycje w nieruchomości nie posiadaliśmy więc nasz 4-dniowy weekend spędziliśmy głównie na próbie oswojenia Północnej Afryki. Każdego świtu budziły nas nawoływania muezinów do pierwszej modlitwy, tuż za nimi dochodzące z ruchliwej ulicy klaksony samochodów, a na koniec śpiewające ptaki z piejącym kogutem na czele. Ale przecież nie wybraliśmy się do Marrakeszu po to by spać, lecz po to by zwiedzać, smakować i doświadczać.
Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy, jak Cathy na Jemaa El Fna – główny plac starego miasta, Mediny. Niegdyś miejsce publicznych egzekucji, dziś jedna z głównych atrakcji Marrakeszu. Chaos, to chyba dobre słowo na określenie tego co zobaczyliśmy na miejscu. Zaklinacze węży, treserzy małp, kobiety oferujące hennę, sprzedawcy wody i cała masa stoisk z suszonymi owocami, orzechami, przyprawami i pomarańczami, z których wyciskany jest przepyszny, świeży sok…

 



Z placu jest tylko parę kroków do meczetu Koutoubia – jednego z najstarszych budynków w Marrakeszu. Budowla datowana na XII wiek była inspiracją dla zaprojektowania Giraldy w Sewilli. Z racji tego, że tylko muzułmanie mają prawo wejść do meczetu, nam pozostało podziwianie go z zewnątrz. Wieża została zaprojektowana w tradycyjnym stylu Almohadów, jest ozdobiona łukowatymi oknami, wykonana z czerwonego kamienia i zwieńczona czterema kulami z miedzi. Po południowej stronie meczetu znajduje się ogród, zielona oaza z palmami, drzewami liściastymi, żywopłotami i kolorowymi różami. Dobre miejsce na chwilę oddechu od tętniącego centrum miasta.



Do pałacu El Badi doszliśmy labiryntami suków, krętymi uliczkami zapełnionymi sklepami i handlarzami wszelkiej maści, zachęcającymi do zakupów. W asortymencie królują głównie wyroby ze skóry, ceramika, biżuteria, dywany i inne rękodzieło. W tym całym zgiełku zakupowego szaleństwa bardzo łatwo  jest stracić orientację, na co po trosze liczą pomocni lokalsi, którzy bardzo chętnie zaprowadzą nas w dowolne miejsce, w zamian oczekując zapłaty. Dobrze jest mieć się na baczności i nie tracić głowy.

Wracając jednak do pałacu El Badi, choć budowany przez 25 lat przez cały zastęp ekip budowlanych, niegdyś inkrustowany złotymi sufitami i wymyślnymi mozaikami, dziś lata świetności ma już za sobą. Pozostały tylko ruiny i fragmenty kolorowych kafelków, wymuszające na zwiedzających użycia sporych pokładów wyobraźni. Pałac przeznaczony był do goszczenia znamienitych gości i przedstawicieli zagranicznych ambasad podczas świąt i innych uroczystości państwowych. Fakt ten zupełnie nie przeszkadza bocianom, które upodobały sobie mury pałacu na miejsce swoich gniazd. Przyznam, że tylu boćków na raz w życiu nie widziałam. Zastygają nieruchomo w upale, sprawiając wrażenie nieżywych do czasu , kiedy zapragną zmienić pozycję, by znów zastygnąc w bezruchu na bliżej nieokreślony czas.



Gdy przyszedł czas na obiad, za radą naszej gospodyni udaliśmy się do Oscar Progrés na Jemaa el Fna. Niewiele myśląc oboje zdecydowaliśmy się na słynny marokański tadżin, wegetariański i z jagnięciną. Do tego nie mogło zabraknąć zielonej herbaty z miętą i masą cukru – słodka przeokropnie ale odświeżająca jednocześnie.


Przed powrotem do riadu zdecydowaliśmy się jeszcze na odwiedzenie największej szkołu teologicznej w Maghrebie – Medersa Ben Youssef i Muzeum Marakeszu.


Wieczorem na tarasie naszego riadu poznaliśmy Barbarę – francuzkę, polskiego pochodzenia, od 30 lat mieszkającą we włoskiej Bolonii. Matkę 15-latki, która zdecydowała się samodzielnie wyruszyć w podróż po Maroku, by być może kiedyś do niego wrócić, tym razem z córką. Wieczór upłynął nam na rozmowie o rodzinie, emigracji, pracy i podróżach. Muszę przyznać, że te spotkania w drodze mają w sobie coś naprawdę magicznego… zgadzacie się?